O pasji żeglarskiej rozmawiamy z dr. Tomaszem Suszko, asystentem w Katedrze Fizyki Technicznej i Nanotechnologii Wydziału Mechanicznego, pełniącym również funkcję wicekomandora Yacht Clubu Politechniki Koszalińskiej.
– Spotykamy się w Pana pokoju, gdzie jest pełno żeglarskich pamiątek. Zacznijmy więc od pytania. Co było pierwsze w Pana życiu: fizyka czy żeglarstwo?
– Zdecydowanie żeglarstwo. Pierwszy kontakt z pływaniem i wodą miałem dzięki ojcu, który w latach 70 zakładał instalacje elektryczne w ośrodku wczasowym nad jeziorem i zabrał mnie ze sobą. Kręciłem się po ośrodku, szukając rozrywek. Najpierw pływałem samodzielnie kajakiem. Potem ojciec zabrał mnie na żaglówkę. Od razu złapałem bakcyla. Po pierwsze, bardzo imponował mi spokój, z jakim ojciec żeglował, nawet podczas mocniejszego wiatru. Po drugie, niewiele czasu z nim spędzałem, a to była doskonała okazja, by z ojcem pobyć.
– Co to była za żaglówka, na której pływaliście razem?
– Drewniana Omega z bawełnianymi żaglami, pachnąca pokostem. W tamtych czasach wszystko konserwowało się pokostem: łodzie, kajaki czy inny sprzęt narażony na wilgoć. Do dziś ten zapach kojarzy mi pięknie się z przystanią, hangarem, a może nawet z przygodą. Przyznam się, że pewnego razu, nie tak wcale dawno, kupiłem sobie puszkę pokostu tylko po to, by wsadzić w nią nos i poczuć ten zapach. Wehikuł czasu! Teraz pływamy na plastikowych łodziach. One już tak nie pachną, choć mają dużo innych zalet.
– Jak potem potoczyła się Pana przygoda z żeglarstwem?
– W szkole średniej pojawiły się inne zainteresowania: a to muzyka, a to krótkofalarstwo, a to sport czy też ogólnie pojęta... młodzieńcza rozrywka. Żeglarskiego klubu w szkole nie było, więc zeszło ono na drugi plan. Drobne wakacyjne wyprawy pozostały. Do żeglarstwa wróciłem w czasie studiów. Zapisałem się do Akademickiego Klubu Morskiego (AKM), gdzie zrobiłem uprawnienia żeglarza i sternika jachtowego. Wtedy pływaliśmy głównie po Zatoce Gdańskiej. Po studiach przez kilka lat pracowałem jako nauczyciel fizyki. Pojawiła się szansa pracy na uczelni, z której chętnie skorzystałem, bo praca w szkole nie dawała szczególnych perspektyw rozwoju. Nie było wtedy stopni awansu zawodowego. Dowiedziałem się o działającym na ówczesnej WSI (Wyższej Szkole Inżynierskiej) klubie żeglarskim. Znalazłem ówczesnego bosmana, Jasia Skrzypczaka, zapisałem się i tak zaczęła się moja zabawa w żeglarstwo, nazwijmy to, akademickie. Po paru latach zostałem wicekomandorem klubu. Właściwie to powinienem teraz hucznie obchodzić 25-lecie członkostwa, co właśnie sobie uświadomiłem! (śmiech)
– Co przez te lata zmieniło się w żeglarstwie?
– Najbardziej widoczny jest postęp technologiczny. Jak zaczynałem pływać, to większość łódek była drewniana. Pierwsza rewolucja pojawiła się razem z plastikowymi kadłubami i ze zamianą żagli z bawełnianych na dacronowe (rodzaj poliestru). Ani kadłuby nie nasiąkają teraz wodą, ani żagle. Do pewnego stopnia oczywiście. Potem zauważalna była zmiana w budowie jachtów kabinowych. Kiedyś kabina służyła tylko do tego, żeby schować się przed deszczem. Z zasady tam się tylko siedziało lub leżało, bo łódki były dość niskie. Tak jest na przykład w Orionach, na których ciągle pływamy: wskakujesz pod pokład i siedzisz. No ewentualnie możesz się wyciągnąć na koi. W pewnym momencie łódki urosły, a kabiny stały się wysokie. To była szalona zmiana. Z zazdrością patrzyło się na Mazurach na te komfortowe łódki. A propos komfortu to fantastycznym ułatwieniem stały się bramki do kładzenia masztów, ułatwiające przeprawy w kanałach. Dzięki takiej bramce z talią maszt może położyć jedna osoba. Wcześniej to była cała operacja! Oczywiście dużą zmianą była też popularyzacja silników. Kiedyś wypływaliśmy, wpływaliśmy, podchodziliśmy do pomostów na żaglach lub pagajach (wiosłach). W kanałach trzeba było używać wioseł lub burłaczyć, czyli holować łódź na linie. Wtedy każdy marzył o motorku. Wspominam to z rozrzewnieniem, choć to chyba jak w tym dowcipie:
– Halo, czy to klub miłośników nostalgii?
– Tak, ale to już nie to, co dawniej (śmiech).
– Co jest dla Pana w tym sporcie tak pociągające, że towarzyszy Panu tyle lat?
– Ludzie często myślą, że to pasja podróżnika, ale to nie do końca prawda. Niekoniecznie ciągnie mnie do nowych miejsc. Samo przebywanie na wodzie sprawia mi ogromną przyjemność. Czasem lubię się pościgać w regatach, choć z tym ściganiem w żeglarstwie względna sprawa. Kilka, kilkanaście węzłów to w porywach jedynie na przykład dwadzieścia kilometrów na godzinę. Ale za to jakie emocje! Rywalizacja w regatach to fajne sprawdzenie umiejętności pod presją czasu i konkurencji. A poza tym uwielbiam po prostu być na przystani, popracować przy łódkach, coś naprawić, coś usprawnić.
– Mówi się, że spokojne morze nie czyni dobrego żeglarza. Zgadza się Pan z tym stwierdzeniem? Jakie cechy powinien mieć dobry żeglarz?
– Myślę, że najważniejsza jest odpowiedzialność. Kiedyś pewien szczeciński wilk morski, nazwiska niestety nie pomnę, opracował regulamin do którego się stosuję: po pierwsze ma być bezpiecznie, a po drugie przyjemnie. Bezpieczeństwo to sprawdzenie łodzi przed wypłynięciem z portu, sprawdzenie prognozy pogody, patrzenie z uwagą w niebo. To ważna rola sternika. Jest nawet takie powiedzenie: „Gdzie powinien być sternik w czasie sztormu? W porcie!”. Załoga musi czuć się bezpieczna. Nawet gdy coś się dzieje, choćby gdy ten sztorm nas złapie, to sternik nie może ulegać panice. To daje spokój załodze w działaniu. No, ale na wodzie też można „poszaleć”, czemu nie! Tyle, że na „chojrakowanie” już raczej miejsca nie ma.
– A jak radzić sobie z taką odpowiedzialnością?
– Jako sternik staram się być spokojny i trzymać nerwy na wodzy. Nie narzucam też zbyt dużego rygoru, choć czasem jest on konieczny. Utrzymanie dobrej atmosfery wśród załogi to sztuka kompromisu. Przebywanie razem, na tak małej przestrzeni, jaką jest łódź, potrafi czasem zepsuć najlepsze relacje.
– Z wykształcenia jest Pan fizykiem. Czy to pomaga w żeglowaniu, skoro musimy znać i rozumieć zjawiska atmosferyczne?
– To chyba nie ma aż takiego znaczenia. To, że się zna fakty, rozumie zjawiska atmosferyczne, relacje przyczynowo skutkowe nie oznacza, że lepiej umie się je połączyć w logiczną żeglarską całość. W gruncie rzeczy chęci i zbierane doświadczenie pozwalają umiejętnie czytać prognozy pogody, a i coś odczytać z chmur. Dyplom fizyka nie zastąpi doświadczenia.
– W klubie pełni Pan funkcję wicekomandora. Co się z tym stopniem wiąże?
– Och, z niczym szczególnym oprócz większej ilości pracy, jak choćby wypełnianie administracyjnych obowiązków wobec członków klubu, jak i fiskusa. Czarna robota (śmiech). W każdym razie członkowie stają na baczność przed Komandorem, a nie przed Wice (śmiech).
– Kim są pasjonaci zrzeszeni w Yacht Clubie Politechniki Koszalińskiej (YCPK)?
– W klubie mamy spory przekrój wiekowy. Są studenci, pracownicy i absolwenci, którzy kiedyś zaczęli swoją przygodę w uczelnianym klubie i zostali. Są też ludzie niezwiązani w jakiś szczególny sposób z politechniką. Klub ma formułę otwartą. Najfajniej, jak trafi się grupka związanych ze sobą zapaleńców. Wtedy wzajemnie się wspierają i potrafią przyciągnąć następnych kandydatów na żeglarzy.
– Jakim sprzętem dysponuje Yacht Club Politechniki Koszalińskiej?
– Na początku trzeba chyba wymienić „Akademika”. To dwumasztowa łódź typu DZ z bardzo tradycyjnymi gaflowymi żaglami. Jest najbardziej towarzyską łodzią, bo mieści dziesięciu żeglarzy, a nawet i więcej. Przez wszystkich członków klubu darzona jest dużą sympatią. Mamy dwa leciwe już, ale sprawne Oriony. Przed kilkunastoma laty uczelnia nabyła kilka łodzi zmniejszając średnią wieku. Dwie sportowe Omegi dają nam dużo frajdy z szybszego żeglowania, a kabinowe Tango stacjonujące na Jeziorze Drawskim pozwala nam zażyć letniej żeglarskiej włóczęgi. Nie można absolutnie pominąć „Kookaburry” – naszego morskiego jachtu (Bonito 9). Co prawda w tej chwili stoi na lądzie i jest w remoncie prowadzonym własnym sumptem, ale w końcu ponownie ją zwodujemy i będziemy się cieszyć morskimi pływaniami. Na wyposażeniu mamy także motorówkę służącą najczęściej do asekuracji. Mamy też duży, całkiem funkcjonalny hangar i pomosty w doskonałym stanie. A tego na Jamnie brakuje.
– Jak wygląda przeszkolenie w klubie?
– Zaczynamy od spotkań wiosną, gdy przygotowujemy łódki do sezonu. Robimy drobne naprawy i jeśli jest taka potrzeba myjemy oraz malujemy łodzie. Potem wodujemy łódki i pływamy, najczęściej w weekendy. Staramy się przygotować harmonogram szkolenia tak, aby pasował jak największej liczbie osób, bo wielu pracuje, również w weekendy. Staramy się kursantów posadzić za sterem jak najszybciej, żeby żeglowali samodzielnie. Jak w naszym haśle klubowym: weź ster w swoje ręce! Pod naszą kontrolą oczywiście (śmiech). To przynosi najszybsze rezultaty. Jest też część teoretyczna, ale nie są to rzeczy szczególnie trudne. Trochę słownictwa, które adeptów zawsze zaskakuje i często bawi. Najważniejsze jest prawo drogi, czyli zasady kto i kiedy ma pierwszeństwo, a kiedy ustępuje. Tak samo jak w jeździe po drogach, choć najczęściej jezdni nie ma oznaczonych. Po paru weekendach intensywnego pływania można przystąpić do egzaminu na patent żeglarza.
– Czy Pana zdaniem patent jest konieczny?
– Mam liberalne podejście. Z doświadczenia i obserwacji wynika, że patent nie jest niezbędny. Trzeba nauczyć się żeglować i nie zapominać o tym, że ciągle można się czegoś nowego nauczyć. Według przepisów, można bez uprawnień prowadzić po śródlądziu łódkę żaglową do siedmiu i pół metra długości, czyli całkiem sporą. Jest w tym pewnego rodzaju pułapka, bo znajdą się takie osoby, które pomyślą, że skoro można wziąć łódkę bez uprawnień, to żeglowanie jest proste. Ale czy jest tak dużo przypadków braku rozsądku? Co roku pływam na Mazurach i przy tak olbrzymiej liczbie jachtów, nie ma tam aż tak wielu przypadków nierozważnego zachowania. Oczywiście, kiedy one się zdarzą, to o tym dyskutujemy, czy nawet narzekamy. Po prostu trzeba uważnie obserwować chmury, wiatr, wszystko co się dzieje na wodzie i reagować dostatecznie wcześnie.
– Ma Pan ulubiony rodzaj wiatru?
– Taki, który jest (śmiech). Za zbyt mocnym nie przepadam! Pływanie bajdewindem, czyli wiatrem od dziobu i pod fale na morzu może i bywa atrakcją, ale ale po paru godzinach zaczyna męczyć. Baksztag jest z kolei szybki, ale jak się łódka mocno rozbuja, to łatwiej o chorobę morską wśród załogi. I wtedy sternik zostaje często na stanowisku sam albo z jednym załogantem, który okazuje się odporny (śmiech).
– Skąd się bierze ta słynna choroba morska?
– Chyba najważniejszym czynnikiem jest sprzeczny odbiór sygnałów: różnica między tym, co rejestruje wzrok, a tym co odbiera błędnik w uchu. Żeby jej zapobiec, trzeba szukać stałego punktu na horyzoncie. Jak człowiek usiądzie w kokpicie i patrzy na horyzont, to zazwyczaj jest w porządku. Ale gorzej, gdy zejdzie się na chwilę pod pokład. Wtedy, gdy ktoś wchodzi pod pokład jest różowy, owiany wiatrem, a wychodzi już zielony (śmiech). Dlatego lepiej zostać na górze. Na jeziorach czy osłoniętych morskich akwenach problem choroby morskiej jest marginalny.
– Woli Pan żeglugę po jeziorach czy morzach? Czym one się różnią?
– Wolę pływanie morskie... Nie, szuwarowo-bagienne też uwielbiam! Na każdym akwenie jest inaczej i trudno wartościować. Nasz Bałtyk ma krótką i wysoką falę. Jest morzem surowym. Trzeba zabrać najcieplejsze ciuchy jakie się ma, bo potrafi być dokuczliwie zimno, nawet latem. Ale są i przyjemne strony: nie ma tłoku, jest kameralnie w marinach, można spokojnie znaleźć miejsce w porcie. Człowiek czuje się trochę jak u siebie. Po Adriatyku w Chorwacji pływa się inaczej. W marinach tłok, na kotwicowiskach tłok. Za to pływa się między wyspami, więc zafalowanie jest mniejsze, a woda czysta, ciepła i słona. Jednak bywają tam pogodowe niespodzianki jak zimna bora spływająca z gór. Z kolei na Jamnie woda jest mętna i płytka, ale za to zwykle wieje i to równo. Na Jeziorze Drawskim wiatr kręci, ale woda jest czysta i pełno urokliwych zatoczek. Długo można by się licytować.
– Jak wyglądają wyprawy organizowane przez YCPK?
– Trzeba raczej powiedzieć, że żeglarze z YCPK organizują sobie wyprawy. I tu można kontynuować odpowiedź na poprzednie pytanie. Można odbyć krótki rejs, można płynąć dalej, można płynąć w nocy i oglądać z morza tak rozgwieżdżone niebo, jakiego nie uświadczysz na śródlądziu. Nocą światła statków wydają się być odległe o metry, choć są odległe o mile. Na pewno największe wrażenia pozostawiają rejsy dłuższe, co zwykle oznacza tydzień lub dwa. Na przykład rejs z Tallina do Kołobrzegu, który pozostawia niezapomniane wrażenia: najpierw pomiędzy estońskimi wyspami, potem skok na Gotlandię, potem wzdłuż szwedzkiego wybrzeża, następnie płyniemy na Bornholm.
– Klub urządza też amatorskie regaty o puchar rektora, podczas których Pan sędziuje. Jak taka impreza wygląda?
– To zależy o co Pani pyta. O organizowanie regat, czy o sędziowanie? Organizowanie regat to gonitwa, załatwianie, stres i obawy czy się uda (śmiech)! A sędziowanie to najpierw wyznaczenie trasy tak, by była nie za długa, nie za krótka, ale w sam raz w zależności od wiatru. Staram się zawsze zaplanować kilka wyścigów, by każdy miał szansę na poprawienie wyniku, nawet jeśli popełni duży błąd. Trasy są różne. Najbardziej klasyczna to tzw. trójkąt, nazwa mówi sama za siebie, i śledź, czyli odcinek w górę i w dół w stosunku do wiatru. Ale mogą być regaty dookoła jeziora, albo na przykład niezwykle emocjonujące regaty meczowe. Wtedy ścigają się łódki tej samej klasy, a częstą taktyką jest zmuszenie przeciwnika do popełnienia błędu.
– Pomimo tych emocji przy starcie, po regatach atmosfera się zmienia.
– Tak, to jest bardzo ciekawe. Ludzie podczas wyścigu potrafią się kłócić, padają niecenzuralne słowa. Za to, kiedy wyścigi się skończą, zanim komisja podliczy punkty, to wszystko wraca do normy. Jest chwila na integrację i dzielenie się emocjami. Miska regeneracyjnej grochówki czyni cuda. Potem oczywiście wręczamy puchary, statuetki, dyplomy i upominki. Obowiązkowym punktem jest biesiada i wspólne śpiewanie szant. Najlepiej, kiedy uda się zaprosić profesjonalistów na koncert i śpiewać z nimi. Hangar zamienia się w salę koncertową, a znośną akustykę zapewniają rozwieszone stare żagle.
– Ma Pan jakieś ciekawe wspomnienia związane z uczelnianymi regatami?
– Pamiętam jedne z pierwszych regat, kiedy zostałem wicekomandorem. Organizowali je właściwie sami studenci. Byłem dość przerażony, bo w dniach poprzedzających regaty przyjeżdżałem na przystań, a tam cisza... „Panie Komandorze, będzie dobrze!” mówili mi studenci. A ja myślałem, jak ma być dobrze, skoro wszystko jest w proszku! Potem nagle zjawiła się cała grupa, przyjechało zaopatrzenie, hangar zmienia się nie do poznania i faktycznie było dobrze! Bardzo dobrze. Byłem pod wrażeniem. Nie chcę wyjść na członka klubu wielbicieli nostalgii, ale takich studentów już nie ma!
– Jakie ma Pan marzenia związane z Yacht Clubem?
– Obecnie remontujemy „Kookaburrę”. Chciałbym, żeby udało się ją zwodować w tym roku. Marzę o odświeżeniu Tanga stacjonującego na Jeziorze Drawskim. Marzę o rozbudowaniu naszej skromnej floty o jeszcze dwie łódki sportowo-rekreacyjne do regat meczowych. A najbardziej marzę o większej grupie studentów w klubie i żeby nasza przystań ciągle tętniła życiem.
– Czy jest takie miejsce, w które chciałby Pan zabrać studentów i z nimi pożeglować?
– Takie decyzje zostawiam im. Tak naprawdę to oni tworzą sobie wspomnienia i własne doświadczenia. To, gdzie popłyniemy, jest mniej istotne od tego, co pozostanie w pamięci po takim rejsie, dokądkolwiek by on nie prowadził. To brzmi jak truizm, ale żeglarstwo uczy cierpliwości. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy, bo nie zależą od nas. Kiedy nie ma wiatru, to łódź nie popłynie. Trzeba się pogodzić z tym, że plany się zmieniają. Trzeba robić swoje w warunkach, na które często nie mamy wpływu.
rozmawiała Justyna Horków
fot. Adam Paczkowski / Politechnika Koszalińska